3 sty 2010
O tym, że dżdżownice są twarde
W dzisiejszej opowieści natkniemy się na kilka trudnych momentów. Pozwólcie, że się rozpiszę, by się z nimi rozprawić. Bądźcie zatem dzielni i miejmy to za sobą. Najogólniej rzecz ujmując chodzi o czwarte (i ostatnie z obowiązkowych) zadanie z kompozycji noszące tytuł "Liść" oraz około zadaniowe perypetie dżdżownicy. Tym razem należało zrobić 1-3 zdjęć liści. Zadanie wymagało skupienia uwagi na liniach i użycia ich jako (po pierwsze) elementów prowadzących oko po zdjęciu oraz (po drugie) elementów dynamicznych i emocjonalnych (np. spokojna energia przyjemności i harmonii, erotyczna energia zmysłowości, nerwowa energia dyskomfortu i zagrożenia). Jako nie dościgniony ideał B. S. wskazała nam liść kapusty Edwarda Westona. Dodatkowe zalecenia obejmowały wybieranie dużych liści oraz wpasowywanie ich w ciasne kadry. Na tym etapie koniecznie trzeba wspomnieć o tym, że B. S. pozwoliła nam wszystkie zadania z kompozycji realizować za pomocą cyfry. Wprawdzie na pierwszym roku studium obowiązuje nas wyłącznie fotografia analogowa, ale na te zadania mieliśmy stosunkowo mało czasu i tylko z tego względu B. S. uczyniła dla nas wyjątek. Ponieważ osobiście nadal technicznie nie domagam, z radością sięgnęłam po cyfrę. Wracając jednak do zadania numer cztery... W liściastej kwestii z pomocą oraz jednocześnie z kłodą pod nogi przyszedł mi dom moich rodziców, wybudowany kilka lat temu w pobliżu Łodzi. Wybrałam się tam w połowie października, by zarówno w ogrodzie jak i przy okolicznych polnych dróżkach znaleźć bogactwo 'kandydatów' do zdjęć. Spacerowałam, nie strudzenie przebierałam, wybierałam i ostatecznie przytaszczyłam do domu dwie siaty pełne liści. W międzyczasie słońce, które wpadając przez kuchenne okna miało stanowić oświetlenie, zaszło sobie w najlepsze. Z niemałą nadzieją, że liście dożyją, odłożyłam fotografowanie na następny dzień. Od rana miałam sporo do zrobienia toteż budzik na poddaszu rozdzwonił się o 6:45. Przeważnie o tej porze oczy otwierają mi się w zaniedbywalnie małym stopniu. Nawet śmiejemy się z Połówą, że gdy budzi się mnie zbyt wcześnie, to nie mam oczu. Zatem na jego pytania "Czy Słonko wstaje?" odpowiadam pytaniem "A czy Słonko ma oczy?". Jak ma, to wstaje. Proste - logiczne. W tamten wtorek niestety nie miałam oczu. Poranną toaletę postanowiłam rozpocząć od umycia włosów. W tym celu należało zejść na parter, aby pozyskać suszarkę z łazienki rodziców. No to otwieram drzwi na klatkę schodową. Zapalam na niej światło. Robię pierwszy krok na pierwszy stopień. Potem drugi na drugi... I tu czuję, że dzieje się coś bardzo bardzo niedobrego. Oba łapcie na raz podstępnie ześliznęły się z drugiego stopnia... Widzę jak podcięte w ten sposób nogi znajdują się na tle ściany przechodzącej szybko w skośny sufit poddasza... Można by użyć poetyckiej przenośni, iż szybko ujrzałam swoje nogi na tle nieba. To naprawdę fascynujące, ile człowiek ma wniosków od chwili utraty przyczepności do momentu runięcia na schody. Uderzam plecami i 'ogonem'. I to z hukiem! Aż się tynk z podstopnic osypał. Wołam o pomoc. Bezruch. Gorączkowo analizuję sytuację. Mama wzywa karetkę. Klnę. Mam tłuste włosy i pewnie nieprędko je umyję. I liście! Dwie torby pieczołowicie wyselekcjonowanych egzemplarzy zwiędną w najlepsze, bo los postanowił mnie dziś doświadczyć! Dżdżownice są twarde. Karetka zabiera mnie do szpitala. Kości całe, narządy bez zmian. Prawa noga ma zachowane czucie, ale w lewej jest ono słabe. To zbity na kwaśne jabłko nerw kulszowy (wskazujący na twarde lądowanie na lewym pośladku). Lekarz chce mnie zatrzymać w szpitalu. Ja chcę moje liście. Lekarz wypisuje recepty i ostrzega, że jeszcze tylko dziś będę się czuła znośnie, potem obrzęk, ból, usztywnienie uniemożliwią mi normalne funkcjonowanie. Mama zabiera mnie do domu. Do liści. Dżdżownice są twarde. Jest południe. Mama sprawnie przygotowuje stół, czarną koszulkę udającą tło, podaje mi kolejne liście. Początkowo brak mi pomysłu. Mama 'cuduje' z liśćmi, żeby jakoś wykrzesać z nich energię przyjemności czy zagrożenia. Przykładowo wymachuje mi przed nosem liściem babki lancetowatej wmawiając mi, że to skorpion i powinnam się czuć zagrożona ;-) Powiedzcie sami, jak jej nie kochać? Uwijam się nad liśćmi dwie godziny. Szybki obiad i trudna decyzja. Wsiadam za kierownicę i póki mogę jadę do Warszawy. Ponieważ jestem w stanie stać i siedzieć jadę wieczorem na zajęcia do ciemni. To był trudny wtorek. A w środę już nie wstałam z łóżka. Cały dzień minął mi na traceniu przytomności. Co godzinę, na godzinę. Mniej więcej. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Byłam przerażona. Ledwo dałam radę zadzwonić po pracującą Połówę. Okazało się, że przepisany mi w szpitalu lek przeciwbólowy zawiera opiaty, a ja padłam ofiara najczęstszych skutków ubocznych. Odstawiłam go natychmiast i następnego dnia odzyskałam przytomność. Niestety łykanie proszków przeciwbólowych dostępnych bez recepty okazało się bezcelowe, a ja nie znam się na warszawskich przychodniach... Pozostało mi dzielnie znosić cały ten kram. Dżdżownice są twarde. W pierwszy weekend po upadku pojechałam na organizowany przez studium dwudniowy plener fotograficzny. Dżdżownice są twarde. Po miesiącu czułam się już prawie normalnie. Tylko czasem lewy nerw kulszowy dokazuje, bo tak ma. Na wspomnianym plenerze pokazałam B. S. kilka zdjęć liści. Po ich rozłożeniu na stole B. S. powiedziała, że wyglądam jej na specjalistkę od fotografowania liści. To było miłe, bo naprawdę się przyłożyłam. Usłyszałam też, że trzy z nich tworzą świetny tryptyk - w sam raz na czerwcową wystawę. Nie wierzyłam własnym uszom! Takie wyróżnienie! Siła charakteru zaprocentowała! (Doroczna Wystawa Studium Fotografii ZPAF w "Starej Galerii" przy Placu Zamkowym podsumowuje całoroczną edukację.) Byłam z siebie dumna. Przez jakieś trzydzieści sekund. W tym momencie B. S. postanowiła się upewnić czy zdjęcia zostały zrobione analogiem. Otóż nie zostały. Nie wierzyłam własnym uszom po raz drugi w ciągu minuty. Usłyszałam, że to byłby piękny tryptyk na wystawę, ale w takim razie nic z tego. "Koniec konsultacji. Idziemy na kolację". W taki oto sposób znalazłam się w sytuacji, jakich wprost nie znoszę. Stokroć wolałabym usłyszeć po prostu, że zdjęcia są bardzo dobre. A nie, że są wystawowe, ale... Od razu skojarzyła mi się to z przykrymi sytuacjami z czasów studiów. Można było mieć 99 procentową frekwencję na danym wykładzie. Wystarczyło raz w roku zachorować i na jeden dzień zostać w domu. A potem dowiedzieć się, że była lista i kto jest na liście ten ma zaliczony egzamin, a pozostali piszą, czyli wkuwają te 900 stron bełkotu na pamięć... To niesprawiedliwe. Nie znoszę niesprawiedliwości. W sobotni plenerowy wieczór otwarcie przeżywałam własną klęskę. Połówa szukała jasnych stron sytuacji w potencjale, który we mnie drzemie, a który właśnie został odkryty. To dzięki niemu zrobię analogiem jeszcze milion wystawowych tryptyków. Rzekomo... W jednej chwili zaczęło mi bardzo zależeć na tej całej dorocznej wystawie. Właśnie wtedy poprzysięgłam sobie, że przez najbliższy rok nie tknę cyfry. Przykleję sobie do ręki analoga. Dżdżownice są twarde.
Pierwsze trzy z poniższych zdjęć stanowią ów sławny - niesławny liściasty tryptyk. Jeśli zastanawiacie się nad tym, skąd pochodzą wszystkie widoczne na zdjęciach okruszki-paproszki, to przyznaję, że w twórczym szale niestety nie zauważyłam, iż wraz z liśćmi przyniosłam do domu pół lasu... Im później fotografowany liść, tym bardziej upstrzone tło...
Poza tryptykiem B. S. wyróżniła jeszcze dwa zdjęcia jako 'srebrnych medalistów'. Przyznaję, że mi również się podobają.
Na koniec jeszcze dwa zdjęcia, które poza mną nie zyskały miłośników. A ja je lubię. Jako taką, można by powiedzieć, klasykę gatunku...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)








1 komentarz:
Dżdżo, im częściej widzę te foty, tym głośniej do mnie przemawiają. hmm... czy liście mogą przemawiać? ;)
Prześlij komentarz